Codzienność się nam zepsuła. Straciła barwy. Nie dość, że zwykle bywa zwyczajna i monotonna, to jeszcze nam płowieje. Matowa, w odcieniach szarej bieli; gubi swój smak, sens, znaczenie. Może to już muzeum. Podziwiany, ale jednak martwy obiekt.
Święta mało świąteczne. Niby jest koszyczek, jest palemka – ale myśli gdzieś indziej, dalej – a serce jak zawsze zwyczajne: mało uroczyste.
Na biurku rozłożona praca, ale zaczęłoby się później, skończyło wcześniej, to i przerwa w połowie na pewno się zmieści. Praca nie dość pracowita – odpoczynek byle jaki. Tak czy siak na koniec: człowiek zawsze zmęczony.
Niedzielne popołudnie. Rodzinny obiad: bardziej powinność, obowiązek, rytuał kruchych więzi, słabych relacji. Przynajmniej na zdjęciu zostanie piękna zastawa i uśmiech z katalogu wspomnień, do których nie ma na szczęście powrotu.
Niby bliskość: przy jednym stole czy w jednym łóżku, ale każdy w swoją stronę. Każdy w inny horyzont.
Niby miłość, ale ukryta. Pod maską – może boi się kochać?
Niby szczerość. Tylko czemu tak często odwrócona plecami… lub szczerość, ale za plecami człowieka.
Niby wokół sztuka, ale nie zachwyca. Nie pod drodze jej z pięknem.
Niby prawda, ale dziwnie cicha. Czyżby już mówiła przez zaklejone usta?
Niby autorytet, skała, punkt odniesienia. Tylko czemu najchętniej lubimy je strącać?
Niby sprawiedliwość. Dla jednych. Dla innych jej nie ma. Jakby jednym okiem podglądała komu, kiedy i jak się opłaca.
Taka codzienność zepsuta. Dogorywanie. Puls słabnie. Ulatuje tchnienie.
… może jeszcze tylko Jezus. Pierwsza i ostatnia nadzieja.
Początek, od którego niech się żyłami rozniesie po nas życie.
Barwa. Bicie serca…
przywrócone
zmartwychwstanie
Autor: o. Piotr Wiśniowski SP