Zakon

O. Stanisław Rojek SP  (1908-1996)
Wspomnienie o. A. Wróbla SP

Uwzględniając podawane wydarzenia chronologicznie, rozpoczynam moje niektóre wspomnienia od września 1937 r., kiedy to o. Kalasanty Rojek po dwu latach studiów polonistyki na UJ i równoczesnej pracy przy konwikcie w Rakowicach, podjął obowiązki Magistra naszego Studentatu w Krakowie.
Było nas wówczas wszystkich razem na filozofii i teologii chyba 25. Ja rozpocząłem filozofię. Byliśmy studentami Instytutu Teologicznego Księży Misjonarzy w Krakowie. O. Magister snuł przed nami wizje, że po studiach kapłańskich podejmiemy studia na UJ, aby zdobyć kwalifikacje do nauczania w naszych szkołach. Pozwalał nam na udział w odbywających się publicznych wykładach z zakresu wychowania i nauczania. Wprowadził w program naszych zajęć lektorat języka francuskiego. Mieliśmy własny chór i orkiestrę kameralną. Byliśmy wciągnięci w porządkowanie biblioteki i archiwum sprowadzonego wówczas z dawnego kolegium w Łowiczu. (Kto mógł przypuszczać, że za 20 lat, za mego prowincjalstwa powrócimy, po dziesiątkach lat nieobecności, do Łowicza?).

O. Kalasanty był wyczulony na dokładne zachowanie Regulaminu. Sprawdzał nasze postępowanie, co jednak nie odstraszyło nas od pomysłów niezgodnych z Regulaminem. Wielu z nas np. interesowały rozgrywki piłki nożnej krakowskich drużyn takich jak Cracovia, Wisła, Garbarnia... Wyniki podawało radio dopiero po naszych ostatnich modlitwach, kiedy obowiązywało już silentium sacrum. Radio w Studentacie było tylko jedno i znajdowało się w sali rekreacyjnej, do której dostęp był tylko poprzez pomieszczenie przeznaczone na studium wspólne. W ciszy i przy zgaszonym świetle, wiedziony nieprzezwyciężoną ciekawością, udałem się do sali rekreacyjnej, by wysłuchać wiadomości sportowych. Nagle słyszę, że otwierają się drzwi od studium... to na pewno Magister! Wyłączam odbiornik i wchodzę pod duży kwadratowy stół na środku sali. O. Magister otworzył drzwi i widząc, że jest ciemno, a zatem nikogo nie ma, zamknął drzwi i wyszedł. Wystarczyło, aby zapalił światło, a wpadka była pewna. Zakładając, że o. Magister wszedł już do swego pokoju, dyskretnie udałem się do sypialni. Towarzyszyła mi głupia myśl: "Czyżby przełożeński Anioł Stróż współpracował z moim Aniołem na moją korzyść???" Często to sobie przypominam ilekroć któremuś z kleryków przydarzy się wpadka. Staram się wtedy być wyrozumiały.

Nie było wówczas zwyczaju, byśmy chodzili na filmy do kin publicznych. W Konwikcie Rakowickim, w każdą niedzielę, wieczorem po kolacji, był wyświetlany film. Najpierw trzeba było "spowodować", aby jakaś kompetentna osoba z Rakowic poinformowała naszego o. Magistra, że będzie dobry film i że warto by i klerycy go oglądnęli. Gdy to wszystko już zaistniało, dziekan naszej kleryckiej Wspólnoty zwracał się z prośbą, by punktem docelowym niedzielnej przechadzki były Rakowice. Przechadzki wówczas były tylko wspólne, po dwóch, oznaczoną trasą. Przed wyjściem wspólna modlitwa w oratorium, by każdy wrócił lepszym niż wychodził. I znowu pokusa sportowa i możliwość jej zaspokojenia. W godzinach popołudniowych odbywały się mecze ligowe piłki nożnej. Ciągle pamiętajmy, że nie było telewizji, zatem aby móc obejrzeć mecz, trzeba być obecnym na stadionie. Ci spośród nas, którzy byli kibicami piłki nożnej, do nich i ja należałem, udawaliśmy się najpierw na jeden z rozgrywanych meczów, a potem dopiero spacer do Rakowic. Należało zdążyć na kolację wspólną z miejscową Wspólnotą, w której mieszkali klerycy juniorzy uczęszczający do gimnazjum. Była to również okazja do braterskiego spotkania. Film oglądaliśmy razem w galerii, podczas gdy konwiktorzy pozostawali na hali, czyli na parterze. Trzeba przyznać, że filmy były rzeczywiście w większości bardzo interesujące i już dźwiękowe. Poznawaliśmy przez to słynnych tenorów jak nieżyjącego już E. Caruso, współczesnego B. Gigli czy naszego Jana Kiepurę... ich melodie, zwłaszcza liryczne, nas wzruszały i do dziś pozostają w pamięci... Wracaliśmy znów pieszo do Krakowa (pamiętajmy, że Rakowice były wówczas pod Krakowem) już koło godziny dziesiątej wieczorem, zadowoleni, otwarci na kolejny tydzień zajęć w naszym Studentacie i na Instytucie.

Wakacje w 1939 r. spędziliśmy wspólnie w Jaroszowicach koło Wadowic nad rzeką Skawą. Wyjeżdżaliśmy tylko na trzy dni do rodzin ze względu na grożący wybuch wojny. Ja byłem w domu po raz pierwszy od wstąpienia do nowicjatu, czyli prawie po siedmiu latach nieobecności. Wracamy pod koniec sierpnia z wakacji. Wojna już wisi na włosku. Dowiadujemy się, że nasz o. Magister na prośbę o. Prowincjała udał się do Lidy, zaś jego następcą jest o. Innocenty Buba, który właśnie udał się do szpitala na poważną operację. Wojna faktycznie rzeczywiście wybucha 1 września. Każdy z nas rozpoczyna swoje dzieje wojenne, według nieznanych miłościwych wyroków Bożych. Co zostanie z wizji przyszłości przedkładanej nam przez naszego o. Magistra... który sam zresztą rozpoczął realizację nieznanych planów Bożych?

Czyż nasz dotychczasowy o. Magister, o. Stanisław Kalasanty Rojek, który w sierpniu 1939 r. mając 31 lat, wyjechał z Krakowa do Lidy, by objąć obowiązki Prefekta Pijarskiego Gimnazjum Handlowego, mógł przypuszczać, że w mieście tym, położonym na kresach dawnej Rzeczypospolitej, spędzi całą pozostałą część swojego życia, trwającego 88 lat? Czy jego głębokie poczucie odpowiedzialności mogło wyczuwać, że z biegiem czasu i wydarzeń historii stanie się ostoją i symbolem nieugiętej postawy dla wiernych, Polaków, którzy nie chcieli porzucić swej ojcowizny mimo grożących prześladowań ze strony władzy sowieckiej, wrogiej wobec wszystkiego, co katolickie i polskie? Mimowolnie nasuwa się pytanie: Dlaczego o. Rojek zdecydował się po wybuchu wojny pozostać z dala od rodzinnego domu i przyjaciół w tym kresowym mieście, którego mieszkańcy mają swój sposób widzenia świata i inne warunki życia, gdzie w każdej chwili groziły mu aresztowania, więzienie i Sybir? Jako odpowiedź na to pytanie przyjmijmy zapis w Kronice Domu Lidzkiego: "19 IX 1939 r. - wkroczyły wojska radzieckie. 11 X 1939 - nastąpiło upaństwowienie szkoły. 14 XII 1939 - wszyscy otrzymaliśmy nakaz natychmiastowego opuszczenia mieszkań. Placówka nasza najdłużej się trzymała w pełnym składzie. Po Szczuczynie i Lubieszowie przyszła kolej na nas. ALE TO NIC! PRZETRWAMY! NIE DAMY SIĘ! I WRÓCIMY Z POWROTEM! I rzeczywiście o. Rojek przetrwał ponad 50 lat życia pełnego poświęceń i cichego bohaterstwa... Pijarzy wrócili. DEO GRATIAS! Opowiadając później, w okresie większej swobody religijnej o takich wydarzeniach jak zamachy na jego życie, wybijanie okien w kościele czy w domu, w którym mieszkał, usiłowanie zburzenia kościoła farnego... mówił o tym spokojnie, jak gdyby to nie dotyczyło jego osoby.

Z humorem wspominał, jak dom, który był plebanią i siedzibą OO. Pijarów w Lidzie, kupował trzy razy. Najpierw płacił na jego wybudowanie. Władze oskarżyły go o nadużycia finansowe, dom zabrały i nałożyły karę pieniężną w wysokości wartości budynku. A gdy nastąpiła era Gorbaczowa, aby móc powrócić do swej własności, trzeba było uiścić miastu Lida, jako publicznemu właścicielowi, kwotę wycenionej jej wartości. Zatem kupował trzykrotnie. Przed swą śmiercią doprowadził do tego, że ten, tak "cenny" dom został notarialnie przepisany na własność Zakonu.

Przez dziesiątki lat o. Rojek pozostawał sam na placu boju jako jedyny kapłan w Lidzie, proboszcz i dziekan w jednej osobie. Wszystko zależało od jego decyzji, był, można by powiedzieć, jedyną instytucją kościelną na dużym obszarze Diecezji Wileńskiej, której administrator rezydował w Polsce, w granicach której znalazła się część diecezji. Świadomość tej osobistej odpowiedzialności za wszystko oraz często bardzo zawiłe uwarunkowania pracy duszpasterskiej na tym terenie sprawiły, że gdy nastał już okres, w którym współbracia z Polski mogli okresowo nieść mu pomoc w pracy, wymagał od nich, by żadnych prac duszpasterskich sami nie podejmowali, bez uprzedniego omówienia z nim każdej sprawy. Utrudniało to współbraciom pracę i niekiedy mogło prowadzić do sytuacji nieco zabawnych. Pamiętam, któregoś roku w okresie wakacji pomagałem w Lidzie razem z o. Taffem. Śluby odbywały się stale w soboty w godzinach popołudniowych. Otrzymywaliśmy na nie delegację. Tych ślubów było zazwyczaj kilkanaście. Warto zaznaczyć, że w ciężkich czasach przybywali do Lidy Polacy z odległych stron, zza Uralu, z Syberii, by w tajemnicy przed władzami skorzystać z wielorakich posług kapłańskich o. Rojka, który zawsze był gotowy do ich pełnienia. Zdarzyło się, że zgłosiła się również para narzeczonych, która nie była objęta delegacją. O tej porze, sterany i chory już ks. Dziekan zazwyczaj spał w łóżku. Musieliśmy go niekiedy budzić z głębokiego snu i prosić o dodatkową delegację, gdyż wszystko do uroczystości weselnej było już przygotowane.

W nowych warunkach politycznych nie szukał o. Rojek porachunków ze swymi przeciwnikami ani też nie domagał się zadośćuczynienia za doznane krzywdy. Był mocno przeświadczony, że Chrystus nie obiecuje łatwego życia tym, którzy Go naśladują... Doświadczał namacalnych dowodów Jego obecności i opieki. Ojcowska Opatrzność wynagradzała również radosnymi wydarzeniami, które trudno było kiedykolwiek przewidzieć, patrząc na czas prześladowań przez całe dziesiątki lat.

1. Wymienię kilka z nich: – w 1985 r. w kościele farnym w Lidzie, uratowanym od zburzenia, o. Rojek świętuje publicznie swój złoty jubileusz kapłaństwa,
–na początku września 1988 r. wita ks. Prymasa Polski Kardynała Józefa Glempa w tymże kościele pod wezwaniem św. Krzyża i "jest duszą tych chwil pełnych wiary i nadziei" (słowa z telegramu ks. Prymasa na dzień pogrzebu ks. Rojka),
– powstanie Diecezji Grodzieńskiej, której zaistnienie umożliwiła w znacznym stopniu nieustraszona i niestrudzona obrona wiernych przed zalewem ateizacji, a świątyń przed zburzeniem, przez o. Rojka. (Opinia wyrażona przez bpa grodzieńskiego Aleksandra Kaszkiewicza w czasie uroczystości 60-lecia kapłaństwa o. Rojka)
– w 1993 roku, po 54 latach odwiedza Kraków, swoje rodzinne strony, Współbraci, mając moralną pewność możliwości powrotu do Lidy. Obserwuje bacznie zaistniałe zmiany w ciągu 50 lat jego nieobecności. Szczególne uznanie okazał siostrom pijarkom, z którymi po raz pierwszy się spotkał, za ich dokonania i pracę,
– w tym samym roku 1993, jako polonista oraz wierny tradycjom pijarskim, z głęboką satysfakcją przeżywa promocję książki: "350-lecie pijarów w Polsce", która odbyła się na Ziemi Grodzieńskiej. Zaprzyjaźnił się z panią prof. Ireną Stasiewicz-Jasiukową, pod której redakcją Księga Jubileuszowa się ukazała,
– szczęśliwi, którzy zanoszą modlitwę uwielbienia i dziękczynienia. Takim dniem uwielbienia Boga za łaski otrzymane, zadania spełnione, cierpienia doznane, świątynie od zniszczenia uratowane, serca Ewangelią i Eucharystią żywione... był czwartek 11 maja 1995 roku. Na ten dzień wyznaczono radosne dziękczynienie za dopełnione 60 lat zaślubin z Kapłaństwem Chrystusowym. Koncelebrze przewodniczył ks. bp Ordynariusz, o. Jubilat i o. Prowincjał naszej Polskiej Wspólnoty Pijarskiej. Nie zabrakło także telegramu nadesłanego z Rzymu od Ojca Świętego z Apostolskim Błogosławieństwem dla wszystkich obecnych. Przedstawiciele wszystkich stanów składali wzruszające życzenia. O. Jubilat na końcu podniósł zasługi parafian i ludzi świeckich w obronie wiary i kultu Bożego. Prosił o zachowanie jedności i ścisłej więzi z ks. biskupem, ojcem diecezji. Udzielił wraz z ks. biskupem apostolskiego błogosławieństwa.

2. Ostatnie miesiące przed śmiercią już nie mógł przychodzić do kościoła, mszę św. celebrował w pokoju. W dniu swoich imienin, w uroczystość naszego Założyciela, św. Józefa Kalasancjusza, 25 sierpnia 1996 r. cieszy się z odwiedzin grupy naszych kleryków z Krakowa, którzy biorą udział w akcji dla dzieci "Wakacje z Bogiem" w Szczuczynie, a którzy przybyli, aby mu złożyć życzenia. Wnet doznaje znacznego osłabienia z częściowym paraliżem i musi się udać do szpitala. Wraca na własne życzenie do domu, ale bez znaczniejszej poprawy... W niedzielę 6 października, kiedy lud tradycyjnie czci Królową Różańca Świętego, której tą codzienną modlitwą zwykł polecać siebie i wiernych, w rannych godzinach oddał Panu ducha. Uroczysty pogrzeb odbył się 9 października. Na życzenie parafian został pochowany obok krzyża stojącego przy ścianie kościoła. (Opowiadał mi, że krzyż ten postawił w miejscu mistycznego przeżycia spotkania ze św. Ojcem naszym, swoim zakonnym patronem, który dodawał mu otuchy do ufności i wytrwania). Oby pamięć o tym wielkim Kapłanie i Pijarze trwała, budziła w świadomości ludzi szacunek oraz zadumę nad ludzkimi losami, zwłaszcza z ziemi lidzkiej i grodzieńskiej.

o. Andrzej Wróbel SP
Kraków-Rakowice, 6 lipca 2000 r.